acojapacze

Pejzaż horyzontalny

Czas spracowanych mężczyzn, znojnej walki z imperializmem i zwalczania stonki – minął. Mężczyzn jak na lekarstwo, bo to, co chce dziś uchodzić za mena, to raczej śmich na sali, no i w ogóle – zwyrodniały imperializm zwyciężył, choć w głowie się nie mieści, jak spracowani, zahartowani mężczyźni dali sobie takie bestialskie gówno wmówić. No i jeszcze stonka. Stonka ma się dobrze, żre jak dawniej, tyle że – jak wszystko obecnie – jest kontrolowana przez tak zwane „sputniki”, jakby powiedziała mieszkanka pewnego rzeszowskiego interioru, w której domostwie (sic!!!) oglądałem lądowanie Armstronga i Aldrina na Księżycu, 20 lipca 1969 roku. Tamże przyuczyłem się do „ciesiółki”, zafascynowany bez reszty kunsztem lokalnego majstra, posługującego się wyłącznie (sic!!!) małą zaostrzoną „siekierecką”.
Nadchodził koniec siódmej dekady, zmierzch epoki pionierów. Kilkanaście dni wcześniej zszedł Brian Jones, miał 27 lat i mógł wszystko. Nigdy się nie dowiemy, jak wyglądaliby dziś użytkownicy wywalonego jęzora, gdyby facet dożył (widać, epoka wymagała „domknięcia”, bo na koniec lata ostatniego roku dekady, umówił się ze Stwórcą śmaja Hendrix – rówieśnik Jonesa, a dwa tygodnie po nim – Janis Joplin). Ale na mnie, młodym przybyszu z kwitnącej stolicy, równie wielkie wrażenie co „mały krok człowieka”, wywarł niebiański smak chłodnego zsiadłego mleka. To chyba wtedy ostatecznie ogarnąłem hasło „zdrowa żywność”. Przyjechałem obficie malować, ale bardziej mnie rajcowało udzielalanie się przy budowie chałupy w charakterze młodszego cieśli, a w interwałach – chwackiego kosyniera, opijającego kolejne triumfy męskości nad materią lokalną gorzałą, w ilościach nie mieszczących się w głowie. W tym kontekście, informacje, że kopnął w kalendarz kolejny podziwiany artysta-liberator, gdyż „czymś się zatruł”, zakrawały na jakiś antysocjalistyczny dowcip. A czym niby miał się do cholery zatruć, skoro wielokrotne obejście, coraz cichszego stołu, toastem „piję do ciebie” dowodziło, że prawdziwy żołnierz nie opuści ojczyzny bez walki. Tymczasem zagraniczne mięczaki ledwo czegoś powąchały, czy polizały, zaraz świrowały od małpiego rozumu, a z późniejszych opasłych biografii dowiadywaliśmy się, że anglosaski daddy ciężko pracowali a mommy miała tzw. problem alkoholowy, bo życie się jej nie ułożyło na łabędzim puchu.
No, co tu dodać, chyba tylko słynne „oj, w głowach im się poprzewracało, mają za ciemno w pracy...” (cdn.)

modelem czerwonego robotnika był kierowca Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych Bronisław Tomaszewski

)))

A o co chodzi z tym pejzażem

Spokojnie, pokazuję i objaśniam. To mój magiczny pejzaż horyzontalny – posiekany wertykalnymi dzidami geszeft* industrie gebit Lodz** oraz mon favorite*** ciuchcia**** и пара в пизду*****. Jako szczyl, nie mogłem po prostu oderwać od tego oczu, bo byłem chory na „pocionng” (tak, to moja pierwsza miłość do lokomotyw). Ale całe, klasowo zalgorytmizowane pokolenie, wgapiało się w to bezwiednie i magnetycznie. Obok brunatnej scenerii górniczego przodka, był to najczęściej oglądany widoczek – krajobraz marzeń, większych niż wszelkie inne, zdolne powstać w dzisiejszych ptasich mózgach „kreatorów” z adwertajzingejdżensy, wypatrujących emerytów pod palmami i niezdolnych do wyrażenia jakiejkolwiek emocji, czy stanu koncentracji umysłu, słowami innymi niż „adrenalina” i „szok”, zakreślających swój chamski horyzoncik jakości i wielkości wyłącznie dwoma terminami: „super” i „mega”. (cdn.)

Objaśnienie łódzkiego bigosu językowego: * jidysz; ** deutsch; *** français; **** polski; ***** русский.