Chyba jeden z najpiękniejszych i najważniejszych epizodów w historii sztuki. Etap, bez którego zapał białego człowieka do przeżywania cudu zaślepienia, nie byłby ani kompletny, ani nawet możliwy w dalszym ciągu. A to wszystko w momencie zerwania się do lotu wieku przemysłu, energii i rozpoznania praw natury, a zatem – umocnienia się Europejczyka w przekonaniu, ze wszystko jest i możliwe i przed nim. Rozwój fizyki, psychologii, nauk biologicznych i chemii, narodziny fotografii i nowoczesnej metalurgii... długo by wyliczać, a to był dopiero świt tzw. nowoczesności. Ale jedno dało się zauważyć – im więcej przybywało danych, tym bardziej stawało się jasne, że świat to JEDNO – to przenikające się istoty o różnej energii i skupieniu determinowane wewnętrznymi i zewnętrznymi prawidłami. Ludzie bystrzy i twórczy szybko porządkowali katalogi idei i faktów. Tak zwolna rodził się fenomen artysty-intelektualisty, twórcy-filozofa, kreatora dzieła, ale i komplementarnej o nim refleksji. Czy już się domyślacie, o jakim trzęsieniu tu mowa? To renesans myślenia zintegrowanego, które już wieki temu powołano do służby człowiekowi i – na szczęscie, nigdy z niego nie zrezygnowano – mimo pomorów, pożarów i ciemnego pogłowia. Czy wobec powyższego, mogłoby kogoś zdziwić użycie laboratoryjnego terminu „romantyczna synteza sztuk” na określenie największej eksplozji w dziejach nowożytnej kultury?
Jest tu wszystko, co mnie pożerało całe życie – kolor, rewolta, szał uniesień, anatomia duchowej symboliki, której wszystko jedno, czy jest proweniencji antycznej czy późniejszej, niemoc artysty wobec świata, ale też poczucie boskości w zaciszu pracowni – stan ducha NIEDOSTĘPNY ludziom odmiennej kategorii.
Jest jeszcze coś, o czym muszę powiedzieć. To się wiąże z tekstem „zlewu” na koncertowym nagraniu Querentes sprzed XL lat. Pada tam zdanie, które chciałbym przytoczyć. Fabrycy, rozmarzony perspektywami służby Cesarzowi, właśnie wracającemu z Elby do Paryża – rozmawia o kosztach podróży i swego ekwipunku, w rzeczywistości poniesionych przez jego siostry, które poświęciły dla wielkiej sprawy brata cały swój majątek w biżuterii. Nieświadom sytuacji, zwraca się do hrabiny:
– Elle le dira a mes sours, et ces femmes me trahiront a leur insu! s’écria Fabrice avec une sorte de hauteur héroique.
– Parlez donc avec plus de respect, dit la comtesse souriant au milieu de ses larmes, du sexe qui fera votre fortune; car vous déplairez toujours aux hommes, vous avez trop de feu pour les âmes prosaiques. [– Powie siostrom i te baby zdradzą mnie ani wiedząc kiedy! – wykrzyknął Fabrycy z odcieniem heroicznej dumy. – Mówże z większym szacunkiem – rzekła hrabina, uśmiechając się przez łzy – o płci, której będziesz zawdzięczał swój los; bo mężczyźni nigdy nie będą cię lubili: za wiele masz ognia dla poziomych dusz.]
To właśnie te słowa – za wiele masz ognia dla poziomych dusz. Te słowa określiły jakość i charakter naszego debiutu. Jeśli miarą tej jakości, miałaby okazać się po latach, choćby tylko krótka chwila elektryzującego wspomnienia – to było warto. Było warto, bo są one kwintesencją uniesienia i zapamiętania, jakiego sto lat później szukali w chemicznych protezach bitnicy i hipy. Przywołał ten bonmot syn George Sand obserwujący podekscytowanego Delacroix, próbującego za pomocą zestawianych poduszek i innych tekstyliów objaśnić zasadę refleksów, udzielanych sobie wzajemnie przez oświetlone przedmioty. Odkrycie tego ekscytującego zjawiska i zastosowanie jego priorytetów w codziennym zmaganiu się z paletą, dopełniły tylko geniuszu człowieka i tak już uwikłanego w paradygmat chorążego epoki.
W gronie serdecznych sluchaczy, jednym z najpilniejszych był Chopin, który włączał się do dyskursu, na żywo, szalonymi przewrotami galopując przez klawiaturę, przekuwając w ten sposób malarskie postulaty Eugeniusza na dźwięki brillant – w końcu sam był genialnym odkrywcą rewolucyjnych struktur, faktur i technik w swojej dziedzinie. Dowodzenie zasady refleksów, prowadzone z wielką erudycją i doraźnie ilustrowane inscenizacjami ze wszystkiego, co było pod ręką, robiło wielkie wrażenie, choć nie wszystkim trafiało do szarych komórek. To dlatego (podobno) Maurycy zacytował parmeńskiego Fabrycego... Bo – jak to mówią – czasem szkoda zachodu. Pewien ciekawy szczegół dostrzegłem na stylizowanym „na Dantego” profilu Chopina, narysowanym bodaj 2-3 lata przed odejściem mistrza (Delacroix przeżył go o lat 14, a George Sand o 27). Otóż, słynny podpis „cher Chopin” poprzedzają trzy tajemnicze znaki. To znamienne, że Eugeniusz – chociaż znakomite pióro – postanowił jednak zaszyfrować informację „interdyscyplinarnie” – w zapisie zrozumiałym dla erudytów, ludzi wielu pasji i dziedzin. Jak tylko spojrzałem, bez żadnych wskazówek, odczytałem od razu – cyfra 2 to francuskie deux, kulfon zapisu nuty to dźwięk A, czyli francuskie la, no i krzyżyk to francuskie croix – nomen-omen – delacroix. Poczułem się wówczas, jak szatan z VII klasy szukający Francuza... To urocze wspomnienie.