acojapacze
dobra chemia książki zamówione książki natchnione książki zaszczepione książki nieodparte i zmyślone

Skansen w Suchej – profesor Marek Kwiatkowski w szczytowej kondycji

Książeczka, jak perełka. Lidka Nowicka wydała to urocze gawędziarstwo z energią i szybkością, z której onegdaj słynęła, rzez długie lata zasilając dawną, prawdziwą radiową „Trójkę”, programami o sztuce, artystach, etyce i literaturze, (jeszcze będzie o tym gdzie indziej, pod hasłem „kura przeleciała”).

Lidia Nowicka, prof. Marek Kwiatkowski Skansen Sucha No i cóż my tu mamy? Ano, profesora w szczytowej kondycji: impresjonista-erudyta, chodząca rózga na pajaców, Wielki Posterunkowy Królewskich Łazienek, pies na wszelką urodę i serdeczny patron psich żywotów. Gdy przed laty postanowił objąć Suchą, na palcach jednej ręki dało się zliczyć sekundujących mu protagonistów. I przeciwnie – nie dało się zliczyć pogłowia swołoczy, gotowej zatruć, spalić, zburzyć, ogołocić, a przede wszystkim – rozkraść, z tak wielką mordęgą znajdowane, demontowane, zwożone i składane ponownie domostwa i inne nieruchomości, mające dać zaczyn wspaniałemu pomnikowi lokalnej historii. Ambitny plan stworzenia skansenu, za główne narzędzie mający „własnego nosa” pomysłodawcy i jego nieprzekopaną wiedzę o materii sztuki i rękodzielniczym etosie oświeconych przodków, to w istocie był zamach na tak zwany „zdrowy rozsądek”. I właśnie o tym, jak to leciało, komu i czego „pożyczyć” na drogę oraz czym się wszystko skończyło, jest ta książeczka. A że nie sposób przełknąć takiej historii inaczej, niż jednym haustem (i najlepiej z pierwszej ręki), zdecydowałem się otworzyć stroniczki tej pouczającej bibuły ku uciesze zainteresowanych oraz tych, którzy mimochodem przeoczyli niegdyś jej obecność w księgarni.

<<< puknij w obrazek, a otworzy się co trzeba – pozostaje jedynie kartkować, czytać i snuć o Polszcze... przyjemnej lektury

Właściwie nie zastanawiałem się zbyt długo nad kształtem tej uroczej miniatury. Wartkość narracji, a zatem – także potok tekstu czytanego na jednym oddechu – nasunął mi od razu wybór. Sięgnąłem kolejny raz po mojego wysmakowanego i przemyślanego STRadivariusa. Świetnie sprawdza się we wszystkich proporcjach papieru, stosunkowo gęstym utkaniu znaków w kolumnach i jednoręcznym rozwarciu woluminu. Znaki mają bardzo dobry rysunek i dobre ułożyskowanie w bieli, i choć można mówić o pewnej ciasnocie glifów, to suma wrażeń jest korzystna. Zresztą coś, co sprawdziło się na prawdziwej „wojnie”, w gazecie codziennej, nie może być pomyłką.

William z domu zaświatów

Czasem wystarczy, że coś zagwiżdże w kominie, a zaraz potem zjawia się świetny gość. To było dawno temu, gdy jeszcze fizyka dopuszczała możliwość spotkania się fajnych ludzi. Oto Warsztat Specjalny przyniósł mi Blake'a. Eeee, co ja tam będę młócił ozorem, to się musialo stać. Nie wiem, jak mój szanowny gość wykombinował, że w firmie – nomen omen artystycznej – będą wiedzieli jaki to ładny pasztet przynosi. Ano, panocku, wiedzieli, wiedzieli... A gdzież by indziej, jak nie u mnie, który na Blake'a również się za młodu powoływał. Patrzajcie ino na drugą rymowankę w zeszycie Querentes und der Ultramarine Reiter (str. 3.) – to przecież mój niegdysiejszy zakwit kilkunastu linijek według słynnego czterowiersza z Niewinności. Od szczeniaka wiedziałem, że to jest o zwodzeniu umysłu przez zmysły, co też zapisałem: bo świat ma w głowie pomieszczenie, a czas to wielkie jest zludzenie... No, więc gdzie miał gość przyjść, jak nie do mojej pracowni? Co za magiczna lektura...

książki zaszczepione
)))

Najważniejsza jest wiarygodność

Sztuka była zawsze stawianiem autografu pod usługą, w przeciwieństwie do chałtury, szmiry i chowu wsobnego. Nawet w najgorszych okolicznościach artysta może zrobić tylko jedno – podpisać się. Gdyby miało być inaczej... lepiej, żeby nigdy nie zaczynał.